Noc w Sighnaghi minęła przyjemnie i obudziliśmy się zupełnie wyspani. Po śniadaniu postanowiliśmy się wybrać na spacer po miasteczku, by w świetle słońca obejrzeć to wszystko, na co nie starczyło nam czasu wieczorem. Samo centrum robi specyficzne wrażenie. Jest niewielkie, i można je obejść w ciągu kilkunastu minut. Jest też niewątpliwie ładne, odnowione zaledwie przed kilku laty. Jednak jednocześnie ta renowacja poszła jakby trochę za daleko, zahaczając o cukierkowatość, w stylu, który chyba bardziej kojarzy się z leniwą włoską prowincją, niż z surowym pięknem Kaukazu. W każdym razie życie toczy się tu niespiesznie, bez zgiełku - i przypuszczam, że turysta, który przybyłby tu na dłużej, miałby okazję znakomicie wypocząć.
 |
| Najbardziej typowy motyw fotograficzny z Sighnaghi |
Nasze plany były jednak inne. Obejrzawszy centrum udaliśmy się na północ, najpierw w kierunku parku, a następnie starszej części miasta i całkiem sporych murów miejskich. Ten fragment znacznie bardziej przypadł mi do gustu i dostarczył sporo pozytywnych wrażeń.
 |
| Panorama Sighnaghi |
 |
| Pomnik ofiar II wojny światowej |
 |
| Kościół św. Jerzego |
 |
| Widok na Dolinę Alazańską z murów miejskich |
 |
| Pierwsze spotkanie z dziko rosnącymi granatami. Jeszcze niedojrzałe, niestety. |
Gdy już nasyciliśmy się Sighnaghi, postanowiliśmy podjechać jeszcze do pobliskiego monastyru Bodbe. To właśnie tam została pochowana św. Nino, która sprowadziła do Gruzji chrześcijaństwo. Gdy dotarliśmy na miejsce było już tam trochę ludzi. Szybko jednak przekonaliśmy się, że oprócz pamiątek po świętej, nie zobaczymy tam zbyt wiele - budynek największej świątyni był akurat dość intensywnie odnawiany, a ustawione rusztowania dość skutecznie tłumiły podniosłą atmosferę.





Zdecydowaliśmy się odwiedzić także położoną nieopodal małą kapliczkę ze źródełkiem, poświęconym św. Nino. Przy parkingu siedział sprzedawca owoców i namówił nas na zakup moreli. Podejrzewam, że odrobinę przepłaciliśmy, ale... dobre były :) Przy samym źródełku dowiedzieliśmy się, jak wygląda cała procedura - należy pobrać biały chałat, wejść do środka, przebrać się, a następnie wejść do wody, przejść schodkami całe okrążenie, w najgłębszym miejscu zanurzając się razem z głową. Oczywiście, tak właśnie zrobiliśmy. Uzdrowicielska, jak głosi legenda, była zimna i znakomicie chłodząca - cóż jednak z tego, gdy panujący upał wysuszył nas w mgnieniu oka?



Wyruszyliśmy na północ - dziś miał nas czekać całkiem spory kawałek drogi i całkiem napięty terminarz. Pierwszy przystanek mieliśmy w Gurdżaani, gdzie w przydrożnym sklepiku zrobiliśmy zakupy. Miałem też pomysł, by odwiedzić miejscowy stadion, ale nawigacja pod tym hasłem pokazywała wszystko od poziomu boiska szkolnego, pani w sklepie nie wytłumaczyła dość szczegółowo, a dokładnych koordynatów akurat nie miałem. Pojechaliśmy więc dalej, w kierunku Kwareli. Po drodze odrobinę odbiliśmy w bok, zatrzymując się w Welisciche. W tej całkiem sporej wsi miało znajdować się muzeum winiarsko-etnograficzne, o którym poinformował nas poznany pod tbiliską Samebą Lewan. Odnalezienie muzeum nie było trudne. Wstęp był bezpłatny, zwiedzaliśmy razem z innymi turystami, nie pamiętam w tej chwili, w jakim języku byliśmy oprowadzani. Podejrzewam, że jednak w gruzińskim. Zbiory muzeum, oczywiście, nie porażają wielkością, zwiedzanie to maksimum 15-20 minut, chyba, że ktoś dobrze zna gruziński i jest w stanie dyskutować z przewodnikami ;) Nie powiem, interesujące, choć byłoby naprawdę super, gdyby jeszcze pojawiły się jakiekolwiek opisy eksponatów.










Po drodze do Kwareli zrobiliśmy sobie jeszcze jeden mały postój - jadąc, dostrzegliśmy tuż przy drodze winnicę, której postanowiliśmy się przyjrzeć z bliska. Niestety, nie było żadnego właściciela, którego moglibyśmy zapytać o zgodę, więc oględziny były krótkie i powierzchowne - ale nic nie zadeptaliśmy, ani nie zrywaliśmy ;)
 |
| Transport w stylu tradycyjnym ;) |
W samym Kwareli celem był miejski stadion, co do którego uparłem się, że muszę go zobaczyć na własne oczy. Spytacie, czemu akurat na tym stadionie mi zależało, skoro ani on nowy, ani wielki. Cóż - jest to jeden z najbardziej unikalnych stadionów w Europie, a jego wyjątkowość polega na tym, że w całości znajduje się we wnętrzu twierdzy, ponoć średniowiecznej! Samą twierdzę znaleźliśmy bez problemów, gorzej było z wejściem na stadion. W tamtym czasie miejscowa drużyna, nazwana od pobliskiej rzeki - Durudżi, uczestniczyła w rozgrywkach ligowych na najniższym poziomie i liczyłem, że stadion będzie dostępny. Niestety - przeliczyłem się, brama była zamknięta i jedyne, co się udało, to zrobić parę zdjęć przez siatkę w niej. Trudno, może się uda innym razem?
 |
| A to budynek służb publicznych, według nowych standardów architektury ;) |
Korzystając z pobytu w Kwareli, wypatrzyliśmy także drogowskaz do winiarni Chareba, w której, jak się dowiedzieliśmy, była możliwość udziału w wycieczce po piwnicach, połączonej z degustacją. Nie zastanawialiśmy się długo. Być może nie dowiedzieliśmy się zbyt dużo o samym procesie produkcji, ale za to całkiem dobrze mieliśmy możliwość obejrzeć, w jakich warunkach są składowane już gotowe butelki. Poczęstowano nas także winem miejscowej produkcji, zarówno tam przygotowywanym według wzorców europejskich, jak i tym poddanym tradycyjnej fermentacji w kwewri. Butelkę takiego wina zakupiliśmy w promocyjnej cenie jeszcze przed wyjazdem z winnicy.
 |
| Nasi również tu byli! |
 |
| Przy winiarni stoi taki oto oryginalny pojazd |
 |
| Winiarnia bez kwewri się nie liczy |
 |
| Degustacja, mniam! |
Następnym punktem w planie dnia była wizyta w twierdzy-klasztorze Gremi, oddalonym od Kwareli o niecałe 20 kilometrów. Droga raczej prosta i przyjemna, na miejscu widok niewątpliwie ładny. W czasie zwiedzania okazało się, że jest tam jeszcze muzeum, niewielkie co prawda, ale pozwalające dokładniej zwiedzić budowlę. Zwiedziliśmy, przy okazji wspinając się trochę, i pojechaliśmy dalej.
 |
| Krowy mają się bardzo dobrze również pod Gremi |
 |
| Przykłady dawnych strojów |
 |
| Tak jakby średniowieczna toaleta |
 |
| Oryginalne sklepienie |
Przejechaliśmy przez przedmieścia Telawi i w okolicach Wardisubani przy drodze dostrzegliśmy dużą i całkiem uczęszczaną restaurację. Jako, że pora była już mocno obiadowa, zatrzymaliśmy się w niej. Muszę przyznać, że przypadły nam do gustu zarówno potrawy, jak i otoczenie - lokal dysponował całkiem sporym i zróżnicowanym wysokościowo kawałkiem ogrodu, więc mogliśmy się posilać przy sporym stole, otoczeni zielenią, a z jednego z pobliskich stolików dobiegały dźwięki jakiejś pieśni biesiadnej. Zregenerowani, wyruszyliśmy dalej, jednak chyba znowu poplątaliśmy drogę oraz prawidłową kolejność zwiedzania...
Mianowicie prosto z restauracji pojechaliśmy do Ikalto - miejsca, gdzie oprócz interesującej świątyni znajdują się także ruiny średniowiecznej akademii, w której nauki pobierał między innymi sam Szota Rustaweli. Po dotarciu na miejsce okazało się, że to jedno z moich ulubionych miejsc - oprócz wrażeń czysto estetycznych znalazłem tam ciszę, spokój i możliwość zadumy, połączenia się z dawnymi czasami.
 |
| Świątynia pw. Narodzenia Matki Boskiej |
 |
| Tu pobierał nauki Szota Rustaweli |
 |
| Kwewri również tutaj |
Z Ikalto wróciliśmy się do klasztorów Szuamta - nowego (Achali Szuamta) i starego (Dzweli Szuamta). Ten pierwszy, wbrew temu, co głosi nazwa, nie jest wcale taki nowy (XVI wiek) i dla fascynatów gruzińskiej historii znajdzie się w nim niemało ciekawych rzeczy. Dla przeciętnego turysty będzie to jeden z wielu klasztorów, ani ładniejszy od innych, ani brzydszy, za to dość restrykcyjny - oprócz powszechnych wymogów dotyczących stroju, obowiązuje tu także zakaz fotografowania. Mimo to zwiedzanie było potrzebne - nie tylko nam, ale i naszemu samochodowi, któremu w czasie upału przydała się chwila wytchnienia, by lekko niepokojące trzaski chłodnicy nie miały nieprzyjemnych konsekwencji.


Odległa o jakieś półtora, może dwa kilometry Stara Szuamta pozwala na lepsze obcowanie z historią. Być może w ciągu dnia zagląda tam więcej turystów, jednak późnym popołudniem, gdy tam dotarliśmy, byliśmy już tylko my oraz trzy świątynie, położone tuż obok siebie. Z VI, VII i VIII wieku naszej ery. I znów - cisza, refleksja, zapalone świeczki...
Na koniec dnia zostawiliśmy katedrę w Alawerdi. Do niedawna największa w Gruzji, w tej chwili ustępuje jedynie tbiliskiej Samebie, położona w malowniczej okolicy. Trudno byłoby pominąć taki zabytek podczas zwiedzania. A jednak nam się, można powiedzieć, udało. Gdy dojechaliśmy do Alawerdi mogliśmy podziwiać katedrę na tle gór i zachodzącego Słońca. I tylko podziwiać. Wejście do środka było już niemożliwe, przyjechaliśmy za późno. Z jednej strony było nam żal, ale z drugiej strony, gdybyśmy dotarli wcześniej, ominąłby nas ten piękny widok. Coś za coś ;)




Przed nami była już tylko droga powrotna, nocleg sobie zaplanowaliśmy w Telawi. Liczyliśmy ambitnie, że dojedziemy do centrum miasta, a potem to już nawigacja nam podpowie jakiś fajny nocleg. Plan nawet by się powiódł, gdyby nie to, że w centrum akurat coś się działo, ulice były trochę poblokowane i do przewidzianego noclegu... może i dałoby się jakoś dojechać, ale nawigacja głupiała, gdy zaczynaliśmy omijać blokady wąskimi małymi uliczkami. Po trzecim podejściu stwierdziliśmy, że nie mamy już siły z nią walczyć. Zaparkowaliśmy, weszliśmy do sklepu. "Dzień dobry. Czy nie zna pani jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy przenocować?"
Jakżeby inaczej, pani znała. Pokazała nam drogę do pensjonatu oddalonego dosłownie rzut beretem. Podjechaliśmy, zakwaterowaliśmy się - jak się okazało, pokój był bardzo duży i wygodny, w stylu bardziej tradycyjnym niż nowoczesno-luksusowym. Wdzięczni gospodyni za wybawienie z kłopotu po pokonaniu około 160 kilometrów, sięgnęliśmy do bagażu w poszukiwaniu podarku. Padło na małego glinianego ptaszka pomalowanego w ludowe wzorki, przeznaczonego do napełniania wodą i gwizdania, i wręczyliśmy go dziecku, które nosiła na ręku. Jak się okazało, trafiliśmy idealnie - dziewczynka była wnuczką gospodyni i akurat tego dnia obchodziła swoje pierwsze urodziny, a my mieliśmy okazję być świadkami jej radości i uśmiechu :)
Cdn.