niedziela, 5 lipca 2015

Tbilisi nas pochłania

Wczorajszy dzień obfitował w atrakcje, a długa wędrówka nie dość, że nie odebrała nam sił, to jeszcze zaostrzyła apetyt. Po smakowitym śniadanku, podczas którego ustaliliśmy ogólny zarys planu zwiedzania, wyszliśmy na miasto. Postanowiliśmy zacząć od Starego Tbilisi, do którego dotarliśmy jednak lekko okrężną drogą - przez ulicę Puszkina. Pozwoliło nam to z bliska obejrzeć stare mury miejskie i kilka pomników. 
Tradycyjne balkony i nowoczesny Subway

Kawałek Polski w samym centrum gruzińskiej stolicy ;)




Pomnik architekta Szoty Kawlaszwilego




Pomnik Ioane Petrycego, neoplatońskiego filozofa z XI-XII w.



Pomnik latarnika, jako mieszkańcowi Łodzi, wyglądał mi dość znajomo ;)

Pomnik ku czci ludowego tradycyjnego teatru - berikaoba.
Pomnik tamady


Następnie skręciliśmy w wąską uliczkę Ioane Szawteli, pogrążając się w klimacie Orientu. Ta część Tbilisi ma zdecydowanie mniej wspólnego z wielkimi miastami Europy i łatwiej w niej poczuć bliskość historii. I co krok wręcz konieczność, by przystanąć, zadumać się, podziwiać - można oczywiście przejść ten kawałek szybkim krokiem, przystanąć, zrobić kilka fotek i po dziesięciu minutach iść dalej, ale po co? Najpierw teatr marionetek Rezo Gabriadze i fikuśna, zdobiona wieża zegarowa.




Kilkadziesiąt metrów dalej cerkiew Anczischati, najstarsza w Tbilisi, z VI wieku naszej ery (choć prawda, wielokrotnie przebudowywana). 


Tu odkrywamy pierwszy słaby punkt naszego planu - zaaferowani podróżą już zapomnieliśmy o czasie, zapomnieliśmy, że dziś niedziela! I jakoś tak niezręcznie byłoby wchodzić do środka, zwiedzać w czasie nabożeństwa, zwłaszcza w tak dostojnym miejscu. Postanawiamy wrócić tu jutro, podobnie jak do znajdującej się tylko nieco dalej katedry Sioni - w niej już naprawdę spore tłumy. 


Nie wchodzimy, nie przeszkadzamy, nie chcemy zakłócać chwil modlitwy. Zamiast tego idziemy dalej starym miastem, w kierunku Metechi. 


KGB czuwa!


Tak smakowicie i tak kolorowo!

Byliśmy już tam wczoraj o zmroku, jednak teraz mamy okazję przyjrzeć się bliżej, przynajmniej z zewnątrz. Król Wachtang dumnie siedzi na koniu i uniesioną ręką pozdrawia swoją stolicę...
Widok na Narikalę, pomnik Matki Gruzji i stare miasto

Narikala oraz Metechi



Raz jeszcze król Wachtang I Gorgasal, tym razem za dnia...

Dawne zdobienia na ścianach Metechi



Kolejnym przystankiem jest pałac księżniczki Daredżan. Wczoraj widzieliśmy go z dołu, z parku Rike, dziś wdrapujemy się na górę, by zwiedzić go od wewnątrz. Po drodze mijamy wąskie uliczki, o których postęp i modernizacja jakby zapomniały, oraz niewielki, skromny kościół Przemienienia Pańskiego.
Tbilisi to również takie widoki


Kościół Przemienienia Pańskiego
W pałacu spędzamy kilkanaście minut. Mury owszem, ładne, widok na kwietny Plac Europy również, ale poza tym nie zrobił na nas nie wiadomo jak wielkiego wrażenia. 


Ruszamy dalej, w kierunku tbiliskiej Sameby. Przy stacji metra Awlabari krótki postój na kubeczek ożywczego kwasu. Stoimy, rozglądamy się po okolicy, i wtem - mój wzrok pada na kolejny pomnik. Przez chwilę jeszcze nie ogarniam, skąd ja znam te osoby, ale już idę w tym kierunku, już dostrzegam - toż to Waliko Mizandari, Rubik-dżan i Nugzar! Niespodzianka nieplanowana, ale jakże miła dla kogoś, kto "Mimino" oglądał chyba kilkanaście razy... Oczywiście fotka z sympatycznym pilotem musiała być ;)

Od lewej: Mimino, autor, Giorgi Danelia (reżyser filmu), Nugzar, Rubik-dżan

Po chwili idziemy dalej. Z tbiliskim ruchem ulicznym radzimy sobie w naszym przekonaniu nieźle, ale gdy postanawiamy przejść przez ulicę do sklepu (zapasy picia topnieją błyskawicznie!) zatrzymuje nas jeden z miejscowych i zwraca uwagę, żebyśmy bardziej uważali. Nie, żebyśmy się wpakowali w jakieś niebezpieczeństwo, ale dziękujemy za troskę. Zaczynamy rozmawiać. Nasz nowy znajomy - Lewan, okazuje się, działa w branży turystycznej. Mówi, że gdybyśmy mieli jakiekolwiek kłopoty, albo potrzebowali wskazówek, co i jak zwiedzać - mamy śmiało do niego dzwonić. Zapisujemy telefon, serdecznie dziękujemy. Lewan zaprasza nas do swojego samochodu i podwozi prosto pod Samebę. Dziękujemy raz jeszcze i zaczynamy się rozglądać. Niestety zauważamy problem żebraków - a raczej oni zauważają nas. Nie są jakoś bardzo nachalni, ale trochę nas otoczyli. Nasz nowy znajomy jeszcze nie odjechał, zauważył co się dzieje, wrócił. I, o ile zrozumieliśmy, wytłumaczył im, że takimi metodami niewiele osiągną. Dalej mogliśmy zwiedzać swobodnie.

Sama cerkiew Świętej Trójcy robi naprawdę spore wrażenie. Jest ogromna, a odpowiednio zaprojektowana przestrzeń wokół niej jeszcze ten ogrom potęguje. Wyczekujemy na moment przerwy między nabożeństwami i wchodzimy do środka. Cerkiew wcale nie jest pusta, ale można w miarę swobodnie się rozejrzeć i zapalić kilka świeczek. Wnętrze, można powiedzieć, jeszcze błyszczy nowością. Jest ładne, niewątpliwie, ale jednak więcej radości sprawiają nam stare świątynie, w których murach już unosi się ten duch wielu pokoleń. Choć oczywiście, pamiętamy, że i one były kiedyś nowe ;)
Linie na nawierzchni znakomicie wykorzystują perspektywę






Paź żeglarz, w Polsce bardzo trudny do odnalezienia

Kicia. Bo KOTY SĄ MIŁE.

Patrzymy na mapę. Mieliśmy już wędrować dalej, ale zauważamy, że w pobliżu, kilka minut drogi zaledwie, znajduje się pałac prezydencki, który wczoraj wieczorem widzieliśmy rozświetlony z dołu. Krótka wymiana spojrzeń - idziemy. Na miejscu co prawda jacyś ochroniarze są, na sam teren pałacu oczywiście nie wpuszczą, ale żeby popatrzeć, porobić zdjęcia - proszę bardzo, zero kłopotów. Więc korzystamy.
Zegar słoneczny przy pałacu prezydenckim

Pałac prezydencki z (dość) bliska

Na pamiątkę rewolucji róż
Dalej wracamy na dół, do parku Rike. Tu chwila odpoczynku, wytchnienia, regeneracji. Zanim wsiadamy w kolejkę linową do Narikali - zakup kolejnych miejscowych przysmaków - tym razem padło na czurczchele (i zdaje się, tklapi też). Małe wzruszenie - od czasu, jak w książce z dzieciństwa przeczytałem o tym smakołyku i próbowałem go sobie wyobrazić (trochę błędnie, ale co tam!), miałem ochotę spróbować. Powiedzmy, że jadłem analog czurczcheli w Bułgarii (biał sudżuk w Wielkim Tyrnowie - zaprawdę znakomity), jak również tureckie sprzedawane w Polsce, a nawet kawałki gruzińskich, podawane w gruzińskich restauracjach. No ale zjeść gruzińską czurczchelę w Gruzji - to tygrysek lubi najbardziej. Zdecydowanie przypadły mi do gustu. Asi, jako słodycze, trochę mniej i to ja zostałem głównym czurczchelożercą wyprawy ;) Wjechaliśmy na Narikalę, ale tym razem nie zatrzymywaliśmy się tam dłużej, lecz podążyliśmy dalej - prosto do Ogrodu Botanicznego.

Ogród botaniczny w Tbilisi to miejsce, w którym niewątpliwie warto spędzić więcej czasu. Elementem głównym jest oczywiście roślinność, ale znajduje się tam także mnóstwo malowniczych zakątków, miejsc dla odpoczynku, a także piękny wodospad. Gdy do niego dotarliśmy, nie trzeba było nas namawiać - buty z nóg i hop do wody! Podczas naszego pobytu nie była specjalnie głęboka, mniej więcej do kolan, i nie stanowiła wielkiej przeszkody by dotrzeć aż pod same skały, z których spadała wodna kaskada. Taka ochłoda w lipcowy dzień była bardzo przydatna :)
Wodospad, jeszcze widziany z góry

Ogród botaniczny sąsiaduje z Narikalą, więc mury widać i od tej strony.





Malowniczy mostek w sam raz do siedzenia



Ławeczki stylowe, ale niskie

Wooodaaa!




Cyprysowa aleja





W ogrodzie spędziliśmy około dwóch godzin i wróciliśmy również przez stare miasto do Alei Rustawelego. Co jedliśmy na obiad - niestety już nie pamiętam. Popołudniowa część zwiedzania już upłynęła pod dachem, upał jednak dość mocno dał nam w kość i nie chcąc ryzykować udaru słonecznego postanowiliśmy poobcować trochę ze sztuką i kulturą. A że pod ręką były muzea - obejrzeliśmy Muzeum Sztuki, Muzeum Narodowe oraz Galerię Pirosmaniego. Jak w każdym muzeum, jedne eksponaty robią większe wrażenie, inne mniejsze - myślę, że z perspektywy czasu najbardziej w pamięć zapadły ikony sprzed wieków, autentyczny krzyżyk królowej Tamary (jakby tych 800 lat wcale nie było), tryptyk chachulski, przechowywane w muzealnym skarbcu, cudownie piękne w swojej prostocie obrazy Pirosmaniego, a także kolekcja strojów i broni sprzed wieków. Interesujące były zbiory z wykopalisk w Dmanisi, równie interesujące, lecz bardzo ponure - dzieje Gruzji z czasów wczesnoradzieckich...
Z czysto turystycznego obowiązku warto podkreślić, że rosyjskojęzyczna przewodniczka spisywała się bez zarzutu, natomiast jeśli ktoś rozważa zakup filmu o Gruzji, dostępnego w muzeum, lepiej niech się zastanowi dwa razy. Film jest dość krótki (ok 50 minut), w jakości mocno odbiegającej od HD, no i niestety jest mocno ogólnikowy. Szczerze mówiąc, spodziewałem się czegoś więcej. Niemniej, z drugiej strony, dla przeciętnego stereotypowego turysty, dla którego Gruzja jest tylko przystankiem jednym z wielu - i takie coś będzie miłą pamiątką. Osobom bardziej zaangażowanym w Gruzję polecam raczej albumy z muzealnymi zbiorami.

Wieczór przeznaczyliśmy na odpoczynek. Udało mi się dodzwonić do mojego znajomego i umówić na spotkanie. Pana Szałwę poznałem przez internet, poszukując możliwości zakupu gruzińskich roczników piłkarskich, gdy na jednym z portali sprzedawał jedną z takich książek. Okazał się bardzo pomocny, oprócz tego jednego tomu zorganizował mi kilka kolejnych i wysłał do Polski przez znajomego. W końcu miałem okazję poznać go osobiście. Okazał się blisko sześćdziesięcioletnim profesorem Tbiliskiego Uniwersytetu Technicznego, specjalizującym się w paleontologii - zaś piłka nożna jest jego hobby na co dzień. Myślałem, że go zaprosimy na kolację, ale niestety - gruzińska gościnność i upór dały znać o sobie, i to on nas zaprosił do małej, sympatycznej chinkalni na ul. Dadiani, gdzie przy smacznej strawie i równie dobrym winie spędziliśmy czas na jakże sympatycznej rozmowie. Otrzymałem również kolejne książki - mój znajomy uznał, że nie wiadomo, czy uda nam się spotkać jeszcze przed wylotem, więc lepiej załatwić to wcześniej - od tego momentu książki opakowane w reklamówkę wędrowały po Gruzji razem z nami :D

Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz