Kolejna parna i gorąca noc nie przeszkodziła nam w długim śnie. Gdy się zbudziliśmy, Słońce stało już dość wysoko na niebie. Założenie mieliśmy takie, żeby od rana spróbować odwiedzić Muzeum Etnograficzne pod chmurką, ale okazało się, że nic z tego. Jak to często bywa w trzecim dniu po podróży, pojawiły się kłopoty aklimatyzacyjne i gorsze samopoczucie - szczególnie u Joanny. Musieliśmy zweryfikować koncepcję i wymyślić możliwie bezproblemowy i bezwysiłkowy sposób na przetrzymanie kryzysu. Ostatecznie padło na pieszą wyprawę na pchli targ na Suchym Moście. Nie było daleko i w każdej chwili w razie nasilenia kryzysu można byłoby się szybko ewakuować do domu.
O samym targu można pisać dużo. Turysta mający nieograniczony zapas czasu może tam śmiało spędzić kilka godzin. Już na samym początku utknąłem przy stoiskach z książkami - tym razem akurat żadna nie zawołała "Weź mnie tu i teraz", zresztą musiałem pamiętać, że przede mną jeszcze wiele setek kilometrów podróży i nie mogę przesadzać z powiększaniem bagażu już na samym starcie - a oczywiście oprócz książek otrzymanych od Szalwy już pierwszego dnia kupiłem sobie dwie inne... Z ciekawością przyglądałem się więc rozmaitym pamiątkom z czasów radzieckich (w tym oczywiście portretom tow. Stalina), gdzieniegdzie dostrzegłem całkiem ciekawe gadżety piłkarskie, jednak sprzedawcy chyba się zorientowali i ceny były znacznie mniej atrakcyjne. Joannie dopisało więcej szczęścia i wypatrzyła całkiem ładne kolczyki. Podobno srebrne. Albo przynajmniej bardzo dobrze udające srebro. Pomimo nienajlepszego samopoczucia, uśmiech zagościł na jej twarzy. W dalszej części targu można było wypatrzyć przedmioty bardziej "artystyczne" - a to ozdobne tkaniny, podobno ręcznie tkane, a to muzyczne instrumenty, a to obrazy małe i duże - przyznaję, że niektóre naprawdę ładne i może nawet z chęcią bym sobie taki sprawił, jednak kwestia bagażu dość skutecznie mnie powstrzymała. Nie powstrzymała jednak przy "sekcji" pamiątkowej. Oprócz standardowego drobiazgu w rodzaju magnesów na lodówkę (nabywanych również z myślą o znajomych), oprócz breloczków, skusiłem się także na dzbanuszek zdobiony motywem winorośli. Tak coś czuję, że niedługo przestanie pełnić wyłącznie funkcje dekoracyjne i znajdę dla niego miejsce przy stole również w czasie posiłków ;) Można było też znaleźć rogi różnych rozmiarów, od tycich po olbrzymie (oryginalność których była jednak trudna do stwierdzenia) oraz kindżały. Kindżał fajna rzecz, skusiłbym się nawet, miałem jednak pewne wątpliwości, czy celnicy podzielaliby mój entuzjazm. No i mimo wszystko nie byłem pewien, czy udałoby mi się odróżnić stary autentyczny od współczesnego wyrobu.
![]() |
| Rogi. I rogi. I jeszcze rogi. I jeszcze kilka rogów. |
![]() |
| Może i te kindżały współczesne. Ale jednak ładnie zdobione. |
![]() |
| Obrazów również obfitość i wprawne oko może wyłowić prawdziwą perełkę. |
![]() |
| Tym dzbankom ewidentnie brakuje kolorów. |
![]() |
| Mój się ukrył daleko, daleko z tyłu. Ale i tak go wypatrzyłem! |
![]() |
| Kwewri też można kupić. Tylko kto potem zapłaci za nadbagaż? |
Po drugiej stronie ulicy z kolei raj dla miłośników mechaniki, elektryki i elektroniki. Wszelkiego rodzaju urządzenia i narzędzia, których przeznaczenia często nie potrafiłem nawet odgadnąć, mieszały się z pilotami do telewizorów, telefonami komórkowymi, płytami CD, a podejrzewam, że jakbym potrzebował czegoś mniej standardowego, to dałoby się skombinować. Jeśli nie od razu, to na jutro albo pojutrze...
Gdy mieliśmy już dość myszkowania w starociach, ruszyliśmy ponownie w kierunku starego miasta, by na spokojnie odwiedzić Anczischati i Sioni. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy małej piekarence. Ciepłe, aromatyczne i dobrze przyprawione placki lobiani to było właśnie coś, czego wtedy potrzebowaliśmy. Siedząc sobie na ławeczce w Ogrodzie Aleksandra mieliśmy dodatkowo przyjemność spotkać kilka chętnych do zabawy kotków ;)
Po posiłku ruszyliśmy dalej, wstępując jeszcze na chwilę do kościoła Kaszueti - podczas poprzedniej wizyty zauważyliśmy, że sprzedają tam domowe wino, oczywiście, w plastikowych butelkach, i postanowiliśmy dokonać degustacji ;)
Na starym mieście było znacznie mniej ludzi niż wczoraj i mogliśmy spokojnie wejść do obu świątyń. Na mnie osobiście większe wrażenie zrobiła Anczischati - surowa zarówno z zewnątrz, jak i w środku, trochę nawet mroczna.
Po drodze między tymi świątyniami znajduje się siedziba gruzińskiego Patriarchatu - zdobione drzwi przyciągają uwagę turystów.
W Sioni z kolei zwracały uwagę freski, namalowane farbami o żywych barwach. Nawet jeśli nie jest się miłośnikiem budowli religijnych, będąc w Tbilisi warto wstąpić do tych miejsc i spędzić w nich kilka chwil.
Koło Sioni chyba po raz pierwszy rzuciło nam się w oczy, że jak do tej pory codziennie gdzieś spotykaliśmy jakąś grupkę polskich turystów. Tym razem nawiązywali znajomość z panią, opiekującą się stadem kociąt. Nie da się ukryć, był to bardzo pocieszny widok :)
Popołudnie spędziliśmy leniwie w pokoju i dopiero gdy zaczął zbliżać się wieczór stwierdziliśmy, że jednak można jeszcze gdzieś się wybrać. Wymyśliliśmy sobie Morze Tbiliskie i próbowaliśmy dowiedzieć się od gospodarza, w jaki sposób najłatwiej tam dotrzeć. Chyba źle tłumaczyliśmy, bo cały czas próbował nas wysłać gdzieś w południowe rejony miasta, może do Jezior Doliny - w każdym razie na pewno nie tam, gdzie chcieliśmy dotrzeć. W końcu skorzystaliśmy z informacji turystycznej, która wskazała nam odpowiednią marszrutkę. Przejazd przez miasto pozwolił nam poczuć atmosferę podróży tym środkiem transportu - choć nie powiem, żeby pozwolił dobrze się przyjrzeć mijanym ulicom... Niemniej na miejsce dotarliśmy bez przeszkód.
Jezioro, jako takie, zrobiło na mnie całkiem dobre wrażenie. Spory kawałek wody, całkiem malowniczy, gdzieniegdzie ludzie plażowali (plaża kamienista!), gdzieniegdzie łowili ryby (albo przynajmniej moczyli kij, bo połowu jednak nie widziałem). Jednak o tej porze było już raczej pustawo, a pogoda dodatkowo robiła swoje.
Widząc wał chmur nad górami doszliśmy do wniosku, że zbytnie przeciąganie wizyty może nie być najszczęśliwszym pomysłem...
Zrobiliśmy sobie spacer wzdłuż brzegu i znaleźliśmy jadłodajnię, licząc na kolację. Powiem tak - było to zdecydowanie najgorsze jedzenie, jakiego mieliśmy okazję kosztować w Gruzji. Nie dość, że do wyboru było tylko chaczapuri (chyba imeretyńskie, i to na wyjątkowo cienkim cieście), to jeszcze niekoniecznie było ciepłe. Za to tłuste i drogie (5 lari!) owszem. Jedynym plusem tego miejsca był całkiem ładny widok na jezioro.
Zjedliśmy możliwie szybko i zaczęliśmy się ewakuować, widząc pierwsze błyskawice. Niestety deszcz nas złapał jeszcze zanim dotarliśmy do jakiegokolwiek przystanku. Przejeżdżający autobus był wybawieniem - co prawda, nie wiedzieliśmy, dokąd jedzie, nie mieliśmy biletów, ale ważne, że jechał w kierunku domu... Z pomocą pasażerów udało się ustalić przybliżoną trasę i miejsce, w którym musimy wysiąść, żeby wsiąść w metro i bezpiecznie dotrzeć już do domu. Misja zakończyła się powodzeniem, dwie zmokłe kury wróciły cało. I nawet jeszcze miały siłę na degustację niezłego wina oraz równie dobrego arbuza ;)

























Brak komentarzy:
Prześlij komentarz