środa, 8 lipca 2015

W drodze do Dawit Garedża i Sighnaghi

Choć spać kładliśmy się w nastrojach dalekich od optymalnych i z pewnymi obawami, sen przyniósł pożądaną dawkę optymizmu. Żwawo dokończyliśmy pakowanie, serdecznie pożegnaliśmy się z gospodarzem, z trudem przekonując go do przyjęcia drobnych upominków z Polski, i objuczeni dobytkiem potuptaliśmy w kierunku samochodu. Powiem tak - wędrówka z kilkunastokilową, potężną torbą podróżną, plecakiem miejskim oraz kilkoma reklamówkami, nawet na niezbyt dalekim odcinku, wielką przyjemnością nie dla mnie nie była, tym bardziej, że Joanna miała swój własny bagaż i każde z nas musiało sobie poradzić samodzielnie. Jednak był to jedyna sytuacja bagażowych trudności - w przyszłości torba sprawdzała się rewelacyjnie, leżąc sobie w samochodzie i dając łatwy dostęp do wszystkich potrzebnych rzeczy. Wsiedliśmy, nastawiliśmy nawigację i wyruszyliśmy w kierunku przygody, żegnając się z Tbilisi. O poranku ruch nie był aż tak uciążliwy, jak wieczorem, więc szybko przedostaliśmy się na wyjazdówkę w kierunku południowym. Celem był kompleks Dawit Garedża, położony na samiutkiej granicy z Azerbejdżanem.

Wkrótce po wyjeździe dotarliśmy do Rustawi. Miasto, jak na Gruzję, całkiem spore, ponad 100 tysięcy mieszkańców, ma charakter mocno przemysłowy. Nie zatrzymujemy się w nim na długo - krótki postój na małą przekąskę, drugi, jeszcze krótszy, gdy tuż przy szosie zauważam stadion. Chcąc zrobić kilka zdjęć, wchodzę przez ogrodzenie. Opiekun stadionu zidentyfikował mnie dość szybko, bezproblemowo pozwolił na fotografowanie, zrobiłem, co chciałem i pojechaliśmy dalej.



Kolejne wspomnienia z tego miasta to przejazd przez jakieś tory kolejowe i wzdłuż cementowni, tu już standard drogi pozostawiał sporo do życzenia.

Niedaleko za miastem, na jednym ze skrzyżowań napotykamy na ruiny jakiejś baszty oraz całkiem sporą rzeźbę - tauromachię. Decyzja była szybka - postój i fotografia, bo takich rzeczy nie widuje się codziennie ;)



Jak się potem okazało, gdyby na tym skrzyżowaniu udać się w lewo, dotarlibyśmy do dawnego radzieckiego osiedla wojskowego o dźwięcznej nazwie Pobieda. Osiedle zostało opuszczone w 1999 i podejrzewam, że w tej chwili może być całkiem interesujące dla turystów lubiących takie klimaty. Jednak my pojechaliśmy dalej. Przed miejscowością Lemszweniera skręciliśmy w lewo i pojechaliśmy w już zupełnie opuszczone pustkowia, mijając z początku wysuszone trawy, a dalej już całkiem ładnie kwitnące łąki.
Skręt przed Lemszwenierą.

Tu jeszcze widać tylko suche badyle

i wyschnięte błoto

Kawałek dalej, po lewej stronie drogi zauważyliśmy opuszczone zabudowania. Jakiś czas po powrocie do Polski, analizując drogę, ustaliłem, że to dawna radziecka wojskowa farma węży - hodowano tam żmije lewantyńskie, które po upadku ZSRR i zniszczeniu farmy zostały wypuszczone na wolność i chyba całkiem nieźle się rozmnożyły...

W tych budynkach hodowano żmije.
Na tych wzgórzach coś napisano. Nie wiem jak, nie wiem co, bo tylko część jest wyraźna. Może ktoś pomoże?
Łączka w sam raz, by przycupnąć i nacieszyć się kwiatami





A tu, szczerze mówiąc, nie udało mi się ustalić, co się znajduje...
Robiło się coraz bardziej górzyście i na jednym z wzniesień "Srebrna Strzała"  radziła sobie już resztką sił. Po chwili okazało się, że trzeba zawrócić, bo była to droga dojazdowa do jakichś zabudowań, niekoniecznie cywilnych i niekoniecznie przyjaznych. Nawigacja wskazała nam inną drogę, pojechaliśmy. No i tak jedziemy, jedziemy, a tu nagle żołnierz nas zatrzymuje, w mundurze i w ogóle. Pyta dokąd jedziemy. Mówimy, że do Dawit Garedża, że tak nawigacja pokazuje. Pokiwał głową, powiedział, że zasadniczo tak, ale żebyśmy zaczekali godzinę. Bo tam przed nami to poligon jest, i akurat trwa ostrzał. Nie powiem, trochę to nami wstrząsnęło. Ale lepiej poczekać, niż dać się odstrzelić. No więc czekamy, popijamy lemoniadę z zapasów (znakomita na gruzińskie upały, nawiasem mówiąc), aż tu nagle po kwadransie przychodzi ten sam żołnierz i mówi: "Dobra, jedźcie, tylko jak najszybciej. Dzwoniłem, udało się wstrzymać ostrzał." My jeszcze bardziej w szoku, ale posłuchaliśmy. Co prawda, to jak najszybciej, to było w granicach 30-40 km/h, na więcej droga nie pozwalała, ale udało się opuścić niebezpieczny rejon.

Końcówka drogi do klasztoru przyniosła piękne widoki. Góry, nie dość, że przybierały interesujące kształty i formy, to jeszcze prezentowały wielką rozmaitość barw - dominowały odcienie brunatne, ale i beż, i żółty, i trochę zieleni tam, gdzie coś rosło. Nic, tylko patrzeć i podziwiać. 








A potem wejść na teren klasztoru. W samym klasztorze zwiedzania nie ma dużo (spora część jest zajęta przez mnichów i nie jest dostępna dla turystów) - można się przejść krużgankami, zejść na wewnętrzny dziedziniec (tu oczywiście znowu wycieczka z Polski), schronić się w cieniu drzewa. Siadać nie radzę, bo to morwa i spadłe owoce plamią... bardzo plamią. Wykute w kamieniu (i zamieszkane!) cele mnichów można podziwiać tylko z daleka. Wszystko bardzo malownicze. 





Widać skalne cele







Schodzimy na dół!









Jest jeszcze wcześnie, około 13:30. Stwierdzamy, że to jednak za wcześnie, by już jechać dalej. Opuszczamy teren klasztoru i kawałek przed wejściem odkrywamy szlak wiodący w górę. Przyznaję, miałem trochę wątpliwości, czy powinniśmy się tam wspinać, obawiając się nawet nie tyle o nasze możliwości wspinaczkowe, co o czas powrotu "wspaniałą" poligonową drogą. Ale Asia przekonała mnie. 
W lipcu na dzikie figi jeszcze za wcześnie







Gdy dotarliśmy na wierzch wzgórza na moment zaparło nam dech. Przed nami rozciągał się wspaniały widok na wielką równinę, blisko horyzontu majaczyło też jezioro (zbiornik Dżandari). Szybko sobie uświadomiliśmy, że to co widzimy, to już nie Gruzja, tylko Azerbejdżan...





Z miejsca, na które się wspięliśmy, wiodła wąziutka, miejscami stroma, ścieżka do klasztoru Udabno (ewentualnie - Keşikçi dağ). Podjęliśmy wyzwanie i powędrowaliśmy nią, po drodze podziwiając pozostałości wykutych w skałach sal klasztornych, zdobionych jeszcze niezniszczonymi przez czas freskami.
Ta ścieżka naprawdę jest na zdjęciu ;)












Udało się nie spotkać żadnej żmii, ani nie doznać żadnego innego uszczerbku i po mniej więcej półgodzinnej wędrówce dotarliśmy do samotnej cerkiewki. I tu - również Polacy :) Niedługo wracaliśmy na dół, jednak już zupełnie inną drogą.







Z Dawit Garedża pojechaliśmy prosto do Sighnaghi. Największym wyzwaniem powinno być wydobycie się z bezdroży i dotarcie do Sagaredżo, dalej droga była już teoretycznie łatwa i przyjemna. Ale to teoretycznie. Nie jestem pewien, czy do Sagaredżo faktycznie dotarliśmy, natomiast wiem, że gdzieś po drodze przeoczyliśmy skręt i pojechaliśmy jakoś bardziej na skróty. Co było rozwiązaniem całkiem niezłym do momentu, aż znaleźliśmy na swojej drodze potok. Na tyle spory, że się zatrzymaliśmy, a Asia zaczęła się zastanawiać, czy nasz samochód da sobie z nim radę (bo mostu, oczywiście, nie było). Cóż było robić - sandały z nóg i sprawdzam, co z tym potokiem. Doszedłem do wniosku, że nie jest źle - głęboki mniej więcej do łydek, może odrobinę bardziej, prąd na tyle słaby, że nie był w stanie mnie ruszyć, przeszedłem na drugą stronę bez problemu. I z powrotem też. Co najwyżej woda była zimna, ale to przecież nie problem dla samochodu. Niemniej Asia ciągle się jeszcze wahała. Próbowaliśmy znaleźć jakiegoś miejscowego, znającego potok, żeby nam doradził. Znaleźliśmy, kawałek wcześniej na bocznej ścieżce męczył się ze swoim samochodem. Spróbowaliśmy mu pomóc, teraz już nie pamiętam, na ile skutecznie, po czym poprosiliśmy o radę. Podszedł, popatrzył, tylko się roześmiał i stwierdził, że takim autem to my dojedziemy wszędzie. I żeby śmiało jechać. Posłuchaliśmy. Oprócz odrobiny wody na szybie samochodowi nic się nie stało i do Sighnaghi dotarliśmy już bez dalszych przygód.
Widoki na klasztor w Bodbe



Na miejscu byliśmy wczesnym wieczorem. Miasteczko sprawiało wrażenie cichego i spokojnego. Znalezienie kwatery nie stanowiło problemu, co krok informacje o pokojach do wynajęcia. Podjechaliśmy do jednego z takich szyldów, zapukaliśmy, zapytaliśmy - gospodarze bardzo sympatyczni, poczęstowali miętową herbatą, pokazali pokój - nie był to może pięciogwiazdkowy standard, ale na potrzeby zmęczonych turystów, na jedną noc, był idealny - spać było gdzie, umyć się było gdzie, posiedzieć na tarasie również. Widoki też ładne.
Widok na kościół św. Jerzego

A tu - na Dolinę Alazańską
Czego można chcieć więcej? Szybko się zakwaterowaliśmy, odświeżyliśmy, i wyruszyliśmy jeszcze na wieczorny spacer uliczkami Sighnaghi, przy okazji zaopatrując się w owoce i wino. Udało się też zjeść kolację - przepiórka w wersji tabaka jest daniem smacznym, niemniej najeść się tym człowiek nie naje, trzeba było uzupełniać ;) A po spacerze pozostało już tylko nabierać sił przed kolejnym intensywnym dniem.

Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz