Wtorek miał być przełomowym dniem w naszej podróży - mieliśmy w końcu odebrać samochód i zacząć trochę dalsze podróże. Na początek jeszcze nie takie dalekie, tak żeby na noc móc wrócić do Tbilisi - ale jednak. No i umówiliśmy się z wypożyczalnią, że rankiem podstawią nam samochód. No i podstawili. Oczywiście, gdyby wszystko było idealnie, byłoby zdecydowanie zbyt prosto. Według założeń pierwotnych i (jak się później okazało) regulaminu wypożyczalni, kaucję mieliśmy składać w lari i dzień wcześniej polecieliśmy do kantoru sprzedać dolary. Jak się okazało, niepotrzebnie, bo pracownik, który do nas z autem przyjechał, stwierdził, że on tylko dolary przyjmie. Z tego, co pamiętam, próbowaliśmy się do firmy dodzwonić, ale albo się nie udało, albo potwierdzili jego słowa - w każdym razie, wyruszyliśmy na wyprawę w poszukiwaniu kantoru z przyzwoitym kursem, bo jednak potencjalna strata czasu i jeszcze bardziej potencjalne postawienie na swoim generalnie nie były w tym przypadku warte możliwości straty kilku złotych na ponownym przewalutowaniu. Na szczęście udało się w miarę szybko, 700 dolarów zmieniło (tymczasowo) właściciela, a my mogliśmy już rozważać dalszą podróż. Pracownik firmy okazał się o tyle miły, że wywiózł nas na granice Tbilisi, gdzie ruch był już w miarę niewielki i w miarę normalny, oszczędzając nam gwałtownego szoku. A przynajmniej go odwlekając. W tym miejscu należałoby podkreślić, że opis samochodu, podany w internecie i podlinkowany przeze mnie wcześniej jednak trochę się rozmijał ze stanem faktycznym. O ile jestem, choć z trudem, w stanie jeszcze przyjąć, że nie mając wcześniej kontaktu z tym typem samochodu, przez dwa tygodnie nie byliśmy w stanie odnaleźć przycisku klimatyzacji, o tyle śmiem twierdzić, że samochód dysponujący sprzęgłem automatycznej skrzyni biegów raczej nie ma. Co trochę nas zaniepokoiło, bo w sumie Asia zgodziła się prowadzić auto z kierownicą po prawej stronie w dużej mierze dzięki obecności automatu... Dodatkowo zaaferowani perspektywą podróży zapomnieliśmy, że tak właściwie to należałoby ten samochód obfotografować dokładnie, zanim gdziekolwiek się ruszymy. Ale - pojechaliśmy.
Pierwsza samochodowa podróż miała trzy cele - Gori, Uplisciche oraz Mcchetę, w tej właśnie kolejności. Gdy teraz patrzę na mapę, próbuję zrozumieć, czemu właśnie w tej i czemu właśnie tą trasą - podejrzewam, że chyba chcieliśmy mieć pewność, że dotrzemy do najdalszego celu w jakiejś sensownej godzinie i że jak najkrótszy dystans pokonamy po zmroku, bo innego uzasadnienia tej logiki nie widzę. W każdym razie ruszyliśmy do Gori, walcząc jeszcze z nawigacją - standardowa Nokiowa w Gruzji nie działała, Waze owszem, działało, ale nazwy miało tylko po gruzińsku - a mój ówczesny telefon odmawiał wpisywania tych oryginalnych literek. Na szczęście w miarę akceptowalnie działał Navigator (w późniejszych dniach doceniliśmy opcję wyświetlania informacji o dowolnym punkcie po jego naciśnięciu). W tamtą stronę, nie jestem teraz pewien, na ile świadomie, wybraliśmy się nie autostradą, tylko drogą mniej uczęszczaną, a i to z objazdem przez Kaspi. Asia przechodziła przyspieszony kurs obsługi skrzyni biegów lewą ręką, w warunkach dróg gruzińskich - już nieduży kawałek drogi za Tbilisi pojawiły się pierwsze krowy;)
 |
| Tym razem jeszcze grzecznie, na poboczu ;) |
Nawierzchnia była nawet całkiem dobra, natomiast niewielki ruch bardzo ułatwiał naukę obsługi samochodu. Co jakiś czas robiliśmy sobie krótkie postoje, by uwiecznić malownicze widoki za oknem. W czasie jednego z nich, przy skrzyżowaniu z jakąś polną drogą, pojawił się miejscowy, pytając, czy wszystko w porządku, czy samochód się nie zepsuł. Uspokoiliśmy go, że tak, na co od razu zaproponował nam po szklaneczce własnego wyrobu. Z żalem odmówiliśmy - Asia poczęstować się nie mogła, a mnie z kolei byłoby mocno niezręcznie częstować się bez niej.
 |
| Tu Uplisciche jeszcze tylko mijamy... |
W Gori pierwszym i w sumie głównym celem wizyty miało być muzeum poświęcone pewnemu wąsaczowi tam urodzonemu. Ujmijmy to tak - spory pomnik stoi, w muzeum oprócz całej masy nie aż tak interesujących eksponatów jak zdjęcia czy dokumenty, ciekawe głównie dla historyków, można jednak wyszperać ciekawe perełki, natomiast oryginalny (podobno) domek, w którym wychowywał się młody Józio oraz wagon, którym się zwykł poruszać, są w sumie najciekawszymi obiektami w muzeum, zwłaszcza jeśli ktoś ma bujną wyobraźnię i potrafi się dzięki niej przenieść w przeszłość.
 |
| Tak tak, Gori to jedno z niewielu już miejsc, gdzie alei Stalina nie zdekomunizowano. |
 |
| Pomnika zresztą też nie usunięto. Próbowano, zdaje się, ale miejscowym ten pomysł się nie spodobał |
 |
| Stalin dywanikowy |
 |
| Stalin na płaskorzeźbie |
 |
| Stalin wazonowy |
 |
| Prezent od mojego miasta |
 |
| Wałbrzych również podarował Stalinowi coś od siebie |
 |
| Socrealizm musi być. |
 |
| W gmachu muzeum - luksusy i przepych. |
 |
| Kontrastuje z nim stary domek Stalina |
 |
| Ciekawe, czy to na tym łóżku faktycznie spał mały Józio. Jeśli tak, to pościel miał ładną. |
 |
| Muzeum z zewnątrz. |
 |
| Za dopłatą - można zwiedzić i salonkę |
 |
| Ciasno trochę było. Ale ciekawskich turystów to nie odstrasza. |
 |
| Słoneczko Narodów musiało się zajmować również tak przyziemnymi czynnościami |


Znacznie większą, wstępnie nieplanowaną atrakcją okazała się spora twierdza, górująca nad miastem. Wspinaczka na szczyt wzgórza nie była jakoś specjalnie ciężka, za to dała nam możliwość podziwiania wcale ładnych widoków oraz, pomimo dość wietrznej pogody i umieszczonej w samym środku twierdzy budki policyjnej (obsadzonej!), możliwość wypoczynku na trawie. No i tu w zasadzie można byłoby zwiedzanie twierdzy skończyć i wyjść tam, którędy przyszliśmy, ale przecież to byłoby zbyt proste, a przygodzie trzeba trochę pomóc. Mianowicie stwierdziliśmy, że tak właściwie to nie chce nam się wychodzić tą samą drogą, a skoro mury twierdzy sięgają do samego podnóża góry, to może będzie tam jakieś wyjście? Kilkanaście minut i kilkadziesiąt metrów w dół później okazało się, że jednak nie i że trzeba będzie się wspinać z powrotem. Tym razem wylegiwania się na trawie było ciut więcej, a potem opuściliśmy twierdzę normalną drogą. Rozejrzeliśmy się jeszcze po okolicy i pojechaliśmy do Uplisciche.
 |
| Nie udało mi się (jeszcze) ustalić, co dokładnie przedstawia pomnik, ale wiem, że motyw jest mocno związany z Gori. |
 |
| Twierdza zdecydowanie góruje nad miastem |
 |
| Po prostu ładny budynek |
 |
| Jeśli dobrze odtworzyłem drogę, jest to katedra św. Archaniołów |
 |
| Te mury naprawdę robią wrażenie! |
 |
| Tej świątyni niestety nie umiem zidentyfikować |
 |
| Z twierdzy doskonale widać stadion im. Tengiza Burdżanadze, na którym swoje mecze gra Dila Gori. A to białe to dosłownie "Dom Sprawiedliwości". |
 |
| Do tej dziury udało się nie wpaść ;) |
 |
| Chwila relaksu na murach twierdzy |
 |
| Po lewej widać budkę policyjną |
 |
| Tak, zeszliśmy tam... |
 |
| Pomnik upamiętniający żołnierzy gruzińskich poległych na wojnach |
Skalne miasto mieliśmy już okazję widzieć z daleka przez okno, jadąc do Gori, ale bynajmniej nam to nie wystarczyło. Podjechaliśmy, gdzie trzeba, już z daleka widząc autokary stojące na parkingu, nabyliśmy całkiem gustowne bilety i mogliśmy zacząć zwiedzanie. Nie należy się nastawiać na długie wędrówki po skałach - w zależności od tego, ile czasu się poświęci na kontemplacje pięknych widoków na Mtkwari, prawdopodobnie przeciętnie sprawnemu turyście wystarczy godzina do półtorej. Niemniej to, co się w tym czasie zobaczy, robi wrażenie - gdzieniegdzie są to proste jamy wydrążone w skale, gdzieniegdzie znajdzie się solidne kolumny i wyrafinowaną ornamentykę na suficie. Wszystko to, oczywiście, doprawione wiekami historii. A że dzień w Gruzji bez spotkania polskich turystów dniem straconym, to i tutaj się wycieczka rodaków trafiła.
 |
| Turystów, jak widać, trochę będzie. |
 |
| Panorama z widokiem na Mtkwari |
 |
| Wewnątrz starej cerkwi na szczycie - ołtarz dość współczesny |
 |
| Za to sklepienie - stareńkie |
 |
| Sala "tronowa" |
 |
| Oryginalnie zdobiony sufit |
 |
| W drogę do Mcchety |
Uplisciche opuszczamy zadowoleni. Wracamy do Mcchety. Nie pytajcie, czemu nie tą samą drogą, a autostradą. Co prawda, nie pamiętam, żebyśmy przejeżdżali jeszcze raz przez Gori, ale chyba musieliśmy to zrobić, skoro kolejność zrobionych zdjęć ewidentnie wskazuje, że przed Mcchetą mijaliśmy ruiny Twierdzy Starca - Bebrisciche.
W każdym razie do dawnej stolicy Gruzji dotarliśmy bez specjalnych przeszkód. Na pierwszy ogień zwiedzania trafił klasztor Samtawro z XI wieku, w którym znajdują się liczne relikwie i groby świętych władców, Miriana i Nany.
 |
| Kościół św. Nino przy klasztorze Samtawro |
 |
| Z daleka dobrze widać Dżwari |
Obejrzawszy go dość dokładnie, zdecydowaliśmy się zrobić trochę dłuższą przerwę - obiad, takie sprawy. Niestety, trochę zbyt długą, bo gdy dotarliśmy do kompleksu Sweti Cchoweli, z wiszących na niebie szarych chmur zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. W zwiedzaniu od środka nie stanowiły co prawda żadnej przeszkody, ale w podziwianiu budowli z zewnątrz - już tak. Nie pozwoliły też odpowiednio nacieszyć się zwiedzaniem miasteczka - choć tu może strata mniejsza, bo to, co zdążyliśmy zobaczyć, z lekka przypominało cepelię...
 |
| Świątynię otaczają całkiem spore mury |
Deszcz był tylko przygrywką do stresu komunikacyjnego. Próbując dotrzeć do monastyru Dżwari, Asi udało się jakoś tak nietypowo pojechać, że zrobiliśmy parę kółek wokół głównych ulic, próbując przełamać klątwę jednokierunkowości, i chyba tylko raz niechcący wyjeżdżając pod prąd. Na szczęście nie miało to groźnych konsekwencji, poza trąbieniem akurat przejeżdżających kierowców, ale chwila przerwy na opanowanie nerwów była konieczna. Szczerze mówiąc, Asia nie była już specjalnie w nastroju, żeby jechać do Dżwari, ale mimo wszystko spróbowaliśmy. Podjechaliśmy i pocałowaliśmy klamkę - monastyr był już zamknięty. Jedyne, co się udało, to zrobić kilka zdjęć i, już w dość minorowym nastroju, pojechać do domu.
 |
| Tak łączą się Mtkwari oraz Aragwi |
Niestety tego wieczora Tbilisi wygrało z Joanną. Do Alei Rustawelego jakoś jeszcze udało się dotrzeć, pomimo zapadającego zmroku i kropiącego deszczu. Niestety nijak nie byliśmy w stanie znaleźć odpowiedniego skrętu, który pozwoliłby nam dotrzeć do ul. Dadiani - a bezpośredni wjazd uniemożliwiała jednokierunkowość. Dwie pętelki później Asia się rozpłakała, stwierdziła, że więcej po tym mieście jeździć nie będzie, wszystko jej jedno, gdzie zaparkuje i trudno. Ostatecznie miejsce znalazło się koło kościoła Kaszueti. Niby niedaleko, ale poranny spacer z bagażem nie zapowiadał się jakoś superprzyjemnie.
Na miejscu czekała na nas jeszcze jedna niespodzianka. Gospodarz zapukał do naszego pokoju i na pożegnanie przyniósł nam butelkę domowego wina. Oczywiście zaprosiliśmy go do stołu, jednak nie dał się namówić, nie wiemy, czemu. Być może jest abstynentem? Postanowiliśmy zrewanżować mu się jeszcze rano przed wyjazdem, a do tego czasu wykorzystać jego prezent jako terapię antystresową. Okazało się znakomite ;)
Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz