sobota, 4 lipca 2015

Pierwsze kroki w Tbilisi

Lot przebiegł bezproblemowo. Zafascynowani podróżą nie zmrużyliśmy oka, podziwiając nocne widoki, między innymi na bułgarskie wybrzeże Morza Czarnego, ze szczególnym uwzględnieniem Nesebru. Aż w końcu wylądowaliśmy w Tbilisi. Na granicy nie mieliśmy żadnych problemów, odprawa minęła szybko i w miłej atmosferze. Po wyjściu z budynku lotniska potrzebowaliśmy transportu na kwaterę. Taksówkarze, z którymi próbowaliśmy rozmawiać, podawali cenę wyższą od tej, której zgodnie z dostępnymi informacjami powinniśmy się spodziewać, skusiliśmy się więc na transport z kierowcą prywatnym, który nas zaczepił i zaoferował niższą kwotę. Jak się potem okazało, była to jedna z niewielu rzeczy, która pozostawiła po sobie mieszane uczucia. Owszem, przejazd upłynął na sympatycznej rozmowie i w raczej przyjaznej atmosferze, jednak żeby był taki bezproblemowy, to już nie powiem - pierwotnie zostaliśmy zawiezieni w zupełnie inny rejon Tbilisi. Skąd jednak mieliśmy wiedzieć, że są tam dwie ulice Dadiani - Szałwy, tam gdzie mieliśmy dotrzeć, oraz Cotne - tam, gdzie kierowca nas dowiózł na początku? Na szczęście udało się ten problem rozwiązać (fakt, że jednak z dopłatą) i jeszcze przed świtem trafiliśmy pod właściwy adres.

Adres adresem, ale trzeba było jeszcze dotrzeć na kwaterę. Jak się okazało, w tym celu trzeba było zagłębić się w podwórze (w starym tbiliskim stylu), razem z nielekkimi bagażami wdrapać się po metalowych, chybotliwych schodach na trzecie (a może drugie?) piętro, starając się nie pobudzić sąsiadów, i... no właśnie, drzwi były zamknięte. Gospodarz poszedł spać. Niby mieliśmy do niego telefon, tylko co z tego, skoro jeszcze nie zdążyliśmy się zaopatrzyć w gruzińską kartę (na lotnisku nie dostaliśmy)? Na szczęście nie trzeba było zbyt długo pukać, sąsiadów nie pobudziliśmy i z zakwaterowaniem nie było żadnych problemów. Pokój był duży, łóżka wygodne, łazienka z pralką do dyspozycji. Jedyne, na co moglibyśmy narzekać, to niedziałająca klimatyzacja - nawet w nocy termometry pokazywały ponad 25 stopni! W każdym razie zmęczenie dało znać o sobie i padliśmy z nóg bardzo szybko.

Gdy się obudziliśmy, był już środek dnia. Szybko się ogarnęliśmy, załatwiliśmy sprawy organizacyjne z gospodarzem i wyszliśmy na miasto. Gdy stanęliśmy na Placu Wolności - już wiedziałem, poczułem, że jestem u siebie i w tym kraju nic naprawdę złego mnie nie spotka. Wcześniej miałem okazję spędzić kilka miesięcy w Bułgarii, nie tak wiele mniej w Macedonii - i te znajome klimaty (oczywiście, z silnym miejscowym odcieniem) zauważyłem w Tbilisi. 
Jeden z pierwszych widoków w Tbilisi

Fontanna w Parku Puszkina koło centrum informacji turystycznej
Święty Jerzy góruje nad Placem Wolności
Plan na pierwsze chwile był następujący: zjeść coś, znaleźć punkt Geocell i kupić gruzińską kartę, wziąć mapę Tbilisi, zwiedzać dalej w dogodnym tempie. Na samym początku udało się załatwić mapę - centrum informacyjne na Placu Wolności to ważne miejsce dla samodzielnego turysty. Kwestię jedzenia udało się rozwiązać równie szybko w malutkiej chaczapurni koło Muzeum Narodowego. Jedzenie szybkie, tanie i, co najważniejsze - smaczne :) Potem czekał nas spacer po Alei Rustawelego.

Sama aleja, nie powiem, całkiem miłe miejsce. Są drzewa (cień przy upale bardzo ważna rzecz!), nie brak interesujących budynków. Minęliśmy Muzeum Narodowe i stary budynek parlamentu, by zatrzymać się na dłużej przy kościele Kaszueti. Weszliśmy do środka, zamieniliśmy kilka standardowych zdań z obecnym tam kapłanem (Czy wolno fotografować? Tak, proszę bardzo. Skąd przyjechaliście? Z Polski. Podoba wam się nasz kraj? Bardzo.) Być może nie jest to najstarszy i najciekawszy zabytek religijny w Gruzji (został wybudowany na początku XX wieku w miejscu dawniejszej świątyni), ale wiąże się z nim ciekawa legenda o zakonnicy rodzącej kamień na skutek fałszywego oskarżenia kapłana o ojcostwo. 
Budynek parlamentu
Kościół Kaszueti od zewnątrz.

I od środka :)





Nasyciwszy się tym miejscem ruszyliśmy dalej wzdłuż ulicy. 



Minęliśmy remontowany budynek opery i dotarliśmy w okolice Placu Rewolucji Róż. Tam czekała nas sesja fotograficzna - najpierw z olbrzymim rowerem, a następnie przy pomniku Szoty Rustawelego. 
Opera, niestety w okresie remontu pełni piękna nie widać.

W którą stronę jedzie ten rower?


Kawałek dalej od głównej ulicy już widoki nieco mniej ekskluzywne...

Szota Rustaweli spogląda na Tbilisi


Z Awtandilem, Tarielem z Nestan-Daredżan i Pridonem.

Następnie cofnęliśmy się, poszukując biura Geocellu. I tę misję zakończyliśmy, w końcu, powodzeniem. Odpowiednio wyposażeni, rozpoczęliśmy dalszą część wyprawy - w kierunku Mtacmindy. 


Stare domy i nowoczesne Mercedesy ;)

Cerkiew św. Michała Twerskiego


Cerkiew Cminda Sameba widać z daleka


Taki sympatyczny bębniarz

Panteon podziwialiśmy tylko z daleka

Bocznymi uliczkami udało nam się dotrzeć do dolnej stacji kolejki i sobie wjechaliśmy na górę. Tam, oprócz niewątpliwie pięknej panoramy, czekał nas park oraz diabelski młyn. Nie trzeba było się długo zastanawiać - zajęliśmy miejsca i po chwili mogliśmy podziwiać panoramę Tbilisi z jeszcze wyższych rejonów. Przejażdżka jednak nie trwała długo, wkrótce znów wylądowaliśmy na ziemi. 










Mapa zasugerowała nam możliwość bezpośredniego przejścia z Mtacmindy do Narikali, więc postanowiliśmy z niej skorzystać. Spacer był całkiem przyjemny, widoki po drodze również. Po drodze minęliśmy pomnik Matki Gruzji.

Cykady też były.

Przydrożna kapliczka.




Dzikie kaktusy to coś, czego w Polsce raczej nie uświadczysz.


To chyba już na terenie Ogrodu Botanicznego, ale nie wiem, co to.

Miecz albo czara wina - wybór należy do ciebie.

W samej Narikali również spędziliśmy niemało czasu, starając się wejść wszędzie, gdzie tylko się dało. Potężne mury wywarły na nas naprawdę duże wrażenie, podobnie jak miejscami bardzo wąskie schodki, z których wcale nie tak trudno byłoby spaść. Niektóre trudniej dostępne fragmenty musieliśmy odpuścić - jeden z butów Asi uległ awarii, a prowizoryczna naprawa w warunkach polowych dość wyraźnie dawała znaki, żeby nie rumakować zbytnio. 
Panorama Tbilisi z Narikali







Mtkwari, czyli Kura



Grubość i wysokość murów robi wrażenie!

Narikala Narikalą, a przydomowa winorośl zawsze się zmieści.

Tablica koło świątyni przy Narikali

Kościół św. Mikołaja








Tbiliski meczet - podobno jedyny na świecie, z którego bezproblemowo korzystają sunnici i szyici. Zwiedziliśmy, przyjęto nas życzliwie. 

A tu zdaje się - łaźnie. Wewnątrz akurat nie byliśmy.

Zwiedziwszy twierdzę zeszliśmy na dół do miasta. 


Ormiański kościół św. Jerzego


Ponieważ zapadł już zmierzch, nie wędrowaliśmy już daleko - zapuściliśmy się na chwilę pod kościół Metechi i pomnik króla Wachtanga, przeszliśmy się parkiem Rike i przez słynny Most Pokoju wracaliśmy w kierunku kwatery. 
Kościół Metechi na brzegu Mtkwari


Pałac księżniczki Daredżan


Wieczorny widok na Narikalę

Rezydencja prezydencka

Fortepian, duży cosik, w parku Rike.

Przykład nowoczesnej architektury. Zdaje się, ma to coś wspólnego z muzyką.

Niektórzy Most Pokoju nazywają "podpaską"
Do końca dnia pozostało już tylko załatwienie dwóch spraw - jednej banalnej i jednej trudnej. Pierwszą były zakupy na kolację i śniadanie. Na szczęście praktycznie naprzeciwko naszej kwatery stacjonował handlarz warzywami i owocami. W sympatycznej atmosferze zaopatrzyliśmy się w miejscowe przysmaki (nie da się ukryć, polskie pomidory do gruzińskich się nie umywają...). Drugą kwestią było znalezienie igły i nici, by dokonać solidniejszej naprawy obuwia. Na sklepy, jak się okazało, nie mieliśmy co liczyć - albo były już pozamykane, albo też akurat takiego asortymentu nie miały. Coś nas jednak podkusiło, by powędrować uliczką Dadiani jeszcze kilkadziesiąt metrów dalej i - niespodzianka! Trafiliśmy na zakład krawiecki i nawet jeszcze ktoś był w środku! Jakoś udało nam się wytłumaczyć, co się stało z butem i czemu potrzebujemy pomocy. Bez specjalnych problemów dostaliśmy kilka igieł i spory kłębek nici, tak po prostu i za darmo (wyprzedzając wydarzenia - dwa dni później wróciliśmy tam, oddając zarówno pożyczone materiały, jak i dorzucając do tego zestaw igieł i nici, jaki udało nam się w tym czasie kupić. Bardzo zdziwieni byli...). But został uratowany i już nie zagrażał dalszym planom zwiedzania ;)
Cdn.

PS. Orientacyjny przebieg trasy - tu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz